TOUR de MONT BLANC 2010 -
stacjonarnie
Wobec
braku własnych wakacyjnych koncepcji bez zbędnych
zastrzeżeń przyjęliśmy wysuniętą przez
Żabę propozycję wyjazdu w Alpy, w rejon masywu Mont Blanc. Dla
Żaby i Waldka była to w pewnym stopniu podróż
sentymentalna, gdyż kilkanaście lat temu mieli okazję
zdobyć najwyższy szczyt Alp. Tym razem wyprawa miała charakter
typowo turystyczny, bez ambicji zdobywczych, co wszystkim nam w
zupełności odpowiadało. Pierwotny pomysł oparty był o
znany szlak zwany Tour de Mont Blanc (TMB),
który jak sama nazwa wskazuje wiedzie wokół masywu, a jego
przejście wymaga ok. 10 dni. My jednak nie zamierzaliśmy
przemierzać całego szlaku w sposób wędrowny, lecz
pooglądać okolicę realizując jednodniowe wycieczki na lekko
z trzech baz (kampingów) położonych w trzech krajach –
Szwajcarii, Francji i Włoszech.
Rozpoczęliśmy
w Szwajcarii – w małej, leżącej na końcu doliny Ferret miejscowości La Fouly.
Kamping był bardzo przyjemny, choć pogoda na początku naszego
wyjazdu jakby mniej. Mimo to, udało nam się zrealizować dwie
całodniowe wycieczki. Pierwsza z nich rozpoczęła się z
pewnym opóźnieniem z powodu porannego opadu i wiodła w
kierunku przeł. Petit Ferret (2488). W
ciągu dnia pogoda poprawiała się, choć skwaru nie
zarejestrowaliśmy. Z przełęczy ujrzeliśmy fragmenty
najwyższych partii masywu Mont Blanc spowite w chmury. Po wytrawersowaniu
trawiastymi zboczami na kolejną przełęcz Grand Ferret, przez którą przechodzi TMB i na
której spotkaliśmy sporo rowerzystów rozpoczęliśmy
dość długie zejście sąsiednią doliną.
Druga
wycieczka wymagała dojazdu do Lac de Champex. Z przełęczy położonej na
wysokości ok. 1500 m. podeszliśmy najpierw do górnej stacji
wyciągu o wdzięcznej nazwie La Breya, a
potem ruszyliśmy dalej w kierunku schroniska d'Orny
(ok. 2800 m.) i lodowca o tej samej nazwie. Pogoda z rana nie najlepsza, w
ciągu dnia znów zaczęła się poprawiać i przy
schronisku powitało nas słońce. Żaby postanowiły
pójść kawałek dalej, aby zobaczyć co widać za
bocznym grzbietem, nas ogarnęło lenistwo i wystarczył nam widok
na okoliczne góry i lodowiec. Po godzinie postanowiliśmy powoli
wracać. W połowie drogi do stacji wyciągu dogoniła nas
Żaba. Myślałem, że coś się stało, okazało
się jednak, że Waldek z Agatą poszli w szybkim tempie do
następnego schroniska, a ona postanowiła zawrócić i
dogonić naszą podgrupkę. Aby
urozmaicić sobie powrót odbiliśmy na boczny wariant szlaku
– znacznie mniej uczęszczany, schodzący do doliny Arpette.
Czwartek
przeznaczony był na przeprowadzkę do Chamonix,
nie przeszkadzało więc nam zbytnio, że pogoda całkiem
się zepsuła i od rana padało. Środek tygodnia, zła
pogoda i przedpołudniowa pora zwiększyły natomiast szanse na
dostanie miejsca na kampingu. W następne dni na bramie wisiała bowiem
informacja o braku miejsc. Po rozbiciu namiotów jedyne co dało
się zrobić, to spacer do miasta i poszwendanie się w deszczu po
jego nieco mniej tłocznych niż zwykle ulicach. Zrobiliśmy zakupy
(dość tani market sieci Petit Cassino), obejrzeliśmy sklepy
sportowe, pomniki pierwszych zdobywców Mt
Blanc, sprawdziliśmy prognozę pogody oraz obejrzeliśmy
kawałek transmisji z … Tour de Pologne na telewizorze wystawionym w witrynie sklepu RTV.
Na koniec wróciliśmy na kamping kolejką (darmowe przejazdy na
kartę gościa otrzymaną na kampingu).
W
piątek rano ujrzeliśmy wreszcie ośnieżone szczyty i granie
Alp – m.in. Aiguille du
Midi. Wstaliśmy jak zwykle ok. godz. 6 i po śniadaniu
pojechaliśmy do Chamonix, by wyruszyć w
kierunku pośredniej stacji kolejki na Aiguille du Midi. Na początek typowe podejście – ok.
1200 m. lasem. Przy schronisku
zrobiliśmy przerwę na drugie śniadanie i podziwianie
widoków na miasto oraz góry, które w coraz to inny
sposób wyłaniały się spoza przeganianych wiatrem chmur.
Następnie podeszliśmy jeszcze trochę dalej, aby rzucić okiem
na lodowiec Bonson opadający prawie nad samo Chamonix. Dalsza trasa wiodła długim trawersem
zwanym Wielkim Balkonem Północnym. Szlak ten jest dość
uczęszczany, gdyż dostęp do niego ułatwia kolejka oraz tzw.
tramwaj, do którego końcowej stacji właśnie zmierzaliśmy.
Gdy doszliśmy do miejsca skąd można pooglądać lodowiec
Mer de Glace w głębi doliny utworzyła się dziura w
chmurach, w której ukazały się ściany Grandes
Jorasses. Jednak główna atrakcja tego
punktu widokowego czyli filar Dru cały czas
spowijały chmury. Nie
doczekawszy się na lepsze widoki zeszliśmy najpierw wzdłuż
trasy tramwaju, a potem dość ciekawym szlakiem kluczącym
wśród wielkich głazów niemal wprost na nasz kamping.
Widok,
na który nie doczekaliśmy się na Montenvers
ukazał się dopiero w wieczornym, zachodzącym słońcu na
kampingu. Aiguille du Dru odsłonił swoje majestatyczne oblicze, co
spowodowało szybki bieg po aparaty i statywy, aby zdążyć
przed zachodem słońca.
Pogoda
miała się polepszać, w związku z czym na sobotę
zaplanowaliśmy najbardziej widokową wycieczkę w masyw Aig. Rouges ograniczający od
zachodu dolinę Chamonix. Trasa zaczynała
się na stacji kolejki w Montroc i wiodła w
kierunku Lac Blanc (jezioro i schronisko). Na
początek jak zwykle ok. 700 m podejścia lasem, wynagrodzonego
pełną panoramą masywu Mont Blanc.
Podczas
odpoczynku zbliżyła się do nas kozica. W ruch poszły
aparaty fotograficzne. Mimo to zwierzę nie wykazywało oznak
popłochu i spokojnie okrążyło naszą grupkę
pozwalając nawet podejść dość blisko. Widocznie widok
człowieka nie był jej obcy.
Ruszyliśmy
dalej i wkrótce osiągnęliśmy główny cel
– schronisko i jezioro Białe (Lac Blanc),
wokół którego kręciły się tłumy
turystów – głównie niedzielnych wycieczkowiczów
– którzy wyjechali wyciągiem do stacji La Flegere.
Znalazłszy kawałek wolnego kamienia nad schroniskiem
rozłożyliśmy się na dłuższy popas z widokiem na Dru, Mont Blanc i okoliczne szczyty.
Po
tym lenistwie zaczęliśmy schodzić do Flegere,
gdzie z kolei trafiliśmy na zawody w kolarstwie górskim. Stąd
pozostało ponad 800 m zejścia do Chamonix,
drobne zakupy i powrót na kamping.
W
niedzielę pogoda utrzymała się, więc podjechaliśmy
kolejką do Les Bossons
– dwie stacje za Chamonix. Wystartowaliśmy
jak zwykle z wysokości ok. 1000 m, bo na tym poziomie leży Chamonix, a naszym celem był tym razem punkt o
wysokości 2589 m, z którego można zobaczyć La Jonction – czyli połączenie dwóch
lodowców. Po drodze minęliśmy górną stację
wyciągu krzesełkowego (1400 m) oraz bufet Chalet
des Piramides (1895 m). Można też było
w paru miejscach pooglądać czoło lodowca Bossons.
Na szlaku spotkaliśmy sporą ilość turystów – w
tym również parę Polaków, którzy za kilka dni
mieli zamiar zaatakować Blanc'a.
Minęliśmy też potężne głazy, pod którymi
dokładnie 224 lata i jeden dzień wcześniej (7.08.1786 r). biwakowali Balmat i Paccard podczas pierwszego wejścia na Mont Blanc.
Wreszcie dotarliśmy do skalistego grzbieciku wystającego ledwie
kilkanaście metrów nad powierzchnią porozcinanego szczelinami
lodowca. Dalej bez sprzętu i umiejętności się nie da, to też
większość turystów kończy tu swoją
wycieczkę. Niektórzy oczywiście nie omieszkali zejść
na lodowiec, aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Waldek
zszedł natomiast, aby sfotografować kruka, który
krążył w pobliżu. Po napatrzeniu się na lodowiec i
otaczające go góry zeszliśmy tą samą drogą.
Alternatywny wariant szlaku sąsiednią doliną z nieznanych
powodów był zamknięty.
Po
trzech intensywnych wycieczkach musieliśmy odpocząć. W
poniedziałek mimo dobrej pogody wybraliśmy się zatem
zwiedzić wąwóz Diosaz w okolicy Servoz – ostatniej bezpłatnej stacji na trasie
naszej kolejki. Wejście do wąwozu jest płatne, a na wygodnej
ścieżce umieszczone są tablice informacyjne. Nieco wyżej
dolina zwęża się, a trasa prowadzi metalowymi platformami i
schodkami zamontowanymi w skałach wąwozu. Niegdyś pomosty
wiodły jeszcze dalej w głąb wąwozu, jednak po kolejnych
uszkodzeniach – zwłaszcza podczas zimy – trasa została
skrócona.
Po
powrocie z wąwozu postanowiliśmy znaleźć jakieś
ładne miejsce na drugie śniadanie i w rezultacie, przez przypadek
zdobyliśmy wreszcie jakiś szczyt – Tete
de la Fontanie (1206 m).
W
drodze powrotnej zwiedziliśmy muzeum alpinizmu w Chamonix,
a Żaba kupiła piękny, nowy, żółty plecaczek.
Tego dnia wróciliśmy do naszej bazy nieco wcześniej, a
wieczorem świętowaliśmy 17-te urodziny Agaty. Były
słodycze, wino, a nawet śpiewy przy gitarze.
We
wtorek podjechaliśmy – tym razem autami – do Les Contamines, w zachodnią
część masywu i poszliśmy w kierunku schroniska Tre la Tete. W dolnej
części trasy, na szutrowej drodze przez łąki minął nas starszy,
wąsaty pan w równie
starszym modelu Jeep'a. Dojeżdżał
zapewne do położonej gdzieś w pobliżu posesji. Pojazd wzbudził spore
zainteresowanie Waldka i mimo, iż nie bardzo umieliśmy się
dogadać, zrozumieliśmy, że auto pochodzi z 1968 r.
Wkrótce
osiągnęliśmy pierwszy cel naszej wycieczki – schronisko Tre la Tete (1970 m). Po
odpoczynku poszliśmy dalej, w głąb doliny spoglądając
na wartko płynącą lodowcową rzekę, a dalej na jej
wypływ spod czoła lodowca. Dalsza droga wymagałaby przejścia
przez lodowiec. Wróciliśmy więc i wyruszyliśmy na
długi trawers w kierunku północnym, szlakiem, który
właśnie przed chwilą jacyś dwaj panowie wyczyścili nam
z krzaków, zarośli i innych przeszkód. Nie udało im
się jednak uzdatnić przejścia przez rwący potok
zagradzający ścieżkę do niewielkiego jeziorka, więc
zeszliśmy alternatywnym wariantem.
Już
na dole podczas dojścia do parkingu Waldek wypatrzył skałki
wykorzystywane do wspinaczki. To zdecydowało o programie dnia
następnego. Ponieważ miał to być dzień przenosin do
Włoch, więc dopołudnie spędziliśmy na zabawach na
rzeczonych skałkach. A potem za drobną opłatą (ok. 30 EUR)
przejechaliśmy tunelem pod masywem Blanka na stronę włoską.
Cena wysoka, ale oszczędność czasu i benzyny też spora.
Późnym popołudniem wylądowaliśmy na kampingu „Sorgente” położonym na wysokości ok.
1500 m w dol. Veny powyżej Courmayeur.
Pogoda
zaczęła się psuć, a nazajutrz popsuła się
całkiem. Poranny deszcz nie zachęcał do jakiejkolwiek
działalności. Mimo to postanowiliśmy wykonać spacer pod
parasolami w górę doliny, w kierunku lodowca i lodowcowego jeziorka
Miage. Po drodze zaczęło się jednak
rozjaśniać, a w końcu wyszło nawet słońce.
Doszliśmy do jeziorka położonego w bocznej morenie lodowca.
Żaba i Waldek nie mogli się nadziwić jak to miejsce
zmieniło się od ich biwaku sprzed kilkunastu lat.
Poprawa
pogody zachęciła nas do kontynuowania wycieczki przeciwległym
zboczem doliny Val. Veny z
widokami na jeziorko, przy
którym przed chwilą byliśmy oraz spływający w dolinę,
pokryty gruzem jęzor lodowca. Wędrowaliśmy zielonymi stokami z
widokiem m.in. na słynną grań de Peuterey
z Aiguille Noire de Peuterey (3773) aż do terenów narciarskich,
gdzie zaczęliśmy zejście niemal wprost na nasz kamping.
Ostatni
dzień naszego pobytu w Alpach wypadł na piątek 13-go sierpnia.
Mieliśmy jednak nadzieję, że pech nas ominie i
postanowiliśmy wyjechać kolejką do schroniska Torino na wys. ok. 3340 m. Spod schroniska wyszliśmy
wprost na przełęcz Giganta i lodowcowe plateau. Ubraliśmy uprzęże i raki, a Waldek
związał całą naszą szóstkę liną.
Teren był w sumie prosty, ścieżki na lodowcu wydeptane, ale
zasady trzeba było zachować. Przy odrobinie pecha – a był
w końcu 13-ty i piątek – można było zawsze
wpaść do zasypanej śniegiem szczeliny. Poruszanie się takim tramwajem
wymagało sporej koncentracji i koordynacji ruchów, a każda
chęć zatrzymania – choćby w celu zrobienia zdjęcia
– wcześniejszego komunikowania. Trzeba było też
uważać, aby nie nadepnąć liny rakiem. Okazało
się, że po tak szybkim przemieszczeniu się z ok. 1300 na ok.
3400 wszyscy odczuwali niezbyt zrozumiałe na tak płaskim terenie
zmęczenie. Podeszliśmy łagodnie w kierunku Zęba Giganta (Dente del Gigante)
– sterczącego nad lodowcem. Widoki co rusz zasłaniały
mgły mimo, że w dolinach świeciło słońce.
Odczuwalna temperatura też ulegała dużym zmianom – w
słońcu było gorąco, gdy przychodziła chmura
robiło się zimno. Powoli doszliśmy do wypłaszczenia
terenu ze skałkami, które wg mapy miało wysokość
równo 3500 m. Trudno było wymyślić lepszy cel, więc
po kilku fotkach zaczęliśmy powrót. Nie
zakończyliśmy jednak spaceru lecz udaliśmy się kawałek
w przeciwną stronę oglądając pomykające
trójkami wagoniki kolejki gondolowej z Punta Helbronner na Aiguille du Midi.
W
końcu dotarliśmymy do ogrodzonego
siatką placu widokowego pilnowanego przez kierowcę ratraka,
który co jakiś czas upominał niesfornych turystów bez
sprzętu, którzy chcieli sobie zrobić zdjęcie na lodowcu.
Tu zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę, aby
zrobić zdjęcie głównego wierzchołka Mt Blanc bez przerwy ukrytego w chmurach. W końcu, po
pół godzinie złośliwe chmury dały za wygraną i
masyw ukazał się w całej okazałości. Zjechaliśmy
w upalne tego dnia doliny i wróciliśmy na kamping. Oli chyba nie
wystarczyła jednak wycieczka gdyż postanowiła wykonać bieg
dookoła doliny oznakowaną i opisaną trasą dla biegaczy
wypatrzoną podczas poprzedniej wycieczki.
Wieczór
zakończył ładny zachód słońca, lecz nazajutrz
zwijaliśmy nasz obóz w deszczu. Kończył się wyjazd,
kończyła się pogoda. Żaby w drodze do domu zamierzały
jeszcze zwiedzić kawałek Alp Szwajcarskich, my wracaliśmy prosto
do domu przez przeł. Św. Bernarda, na której deszcz i
mgła zasłaniały wszelkie widoki. Jechaliśmy powoli i
mozolnie przez szwajcarskie autostrady (nie dość, że
rygorystyczne ograniczenie do 120 km/godz, to jeszcze
pełno remontów i korków) by wreszcie ok. 16 wjechać do
Niemiec i spokojnie, ale konsekwentnie dotrzeć ok. godz. 3 nad ranem do
domu.
Jacek Ginter